Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie gardzę — rzekł — łaską pańską, alem grosza nieżądny.
— Toś waszmość szczęśliwy — uśmiechnął się Ossoliński i skinął głową na pożegnanie. Odchodzącego już przywołał raz jeszcze.
— Jutro — dodał — zgłoście się tylko do tego, który was tu przywiódł. On wam pisma i wiatyk wręczy, a gdy je mieć będziecie, radbym ażebyście ani godziny nie opóźnili się, bo sprawa jest pilna. Raz i dwa może posyłać przyjdzie, jeśli nikomu pełnej mocy nie dadzą, a tu czas może naglić do roboty nie do pisania.
Z tą odprawą wyszedł Płaza, i jak się nieochybnie spodziewał, ledwie bramę pominął a w ulicy zwrócił się ku dworowi ks. Szyszkowskiego biskupa warmińskiego, gdy Parfen go powitał.
— Sława Bohu!
Spojrzeli sobie w oczy.
— No, kiedy w drogę? — zapytał kozak uśmiechając się. — Listy macie?
— Jeszcze nie, ale jutro mi je wręczyć mają — odezwał się Płaza — i naglą ażebym pośpieszał z niemi.
Parfen głową poruszył.
— Koń wasz silny, zdrów i wypoczęty — odezwał się — wyście także mieli czas się w pierzynach wylegać, tylko źle, że zima idzie i obiecuje się sroga. Czy mrozy ścisną, to na konnego