Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staś słuchał i coraz większe, te wyrazy płynące z sinych jéj ust powolnie, po jednemu, wymawiane głosem słabym a jeszcze tak miłym i wdzięcznym, czyniły na nim wrażenie. Jéj smutek był zaraźliwy, plątał każdego, kto wszedł w koło nim zakréślone, zaczerniał myśli — nie można mu się było odjąć, tak wprost padał na serce.
— Niebyło, mówiła daléj Julja, nieszczęśliwszej kobiéty nademnie — życie mi się uśmiéchało weselem, obiecywało raj, w raju moim znalazłam pustynię i musiałam usłuchać głosu węża, bo wąż i ja w nim tylko byliśmy. Zawody i zawody! wszystko zawodziło, zdradzało, uciekało, jak woda, jak pokarm od ust Tantala.
Wszystko się obracało w popiół w zgniliznę — A na końcu życia, błysło szczęście krótkie, zmięszane ze strachem i uciekło.
— Na Boga Juljo oszczędź mi ciérpienia! rzekł Staś.
Ona spójrzała na niego —
— Przebacz mi, to zapewne ostatnie — Ale serce tak pragnie się wylać, a tak