Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Te słowa — Ona umiéra! umiéra z twojéj przyczyny! krążyły mu nieustannie po głowie. August nawet wstrzymać go niemógł od wyjazdu, wyrwał się nie słuchając go, nieuważając na niego. Kiedy się zbliżył ku domowi, gdy ujrzał zdaleka pałacyk biały na wzgórku, wspomnienie piérwszych chwil, téj nieszczęśliwéj tak smutnie kończącéj się miłości, ucisnęło go i padło mu kamieniem na serce. Nie pojechał już do domu, ale wprost do Julij.
Był wieczór smutny, téj wiosny co jeszcze z lodów się i śniegów nie otrzęsła, w zieloność nie ubrała, wiosny podobnéj jesieni, posępnéj, wietrznéj i chłodnéj. Chmury czarne pędziły się z zachodnim wiatrem, wielkiemi kłębami nad jego głową, xiężyc czerwony wschodził z po za czarniejących lasów. W pałacyku ciemno było i jedno tylko okno świéciło mdłém światłem. To jedno okno — było pokoju Julij, Staś poznał i serce uderzyło mu gwałtowniéj. Im bardziéj się zbliżał, tém większy niepokój go dręczył — Powtarzał — Ona umiéra! może umarła! I kazał pędzić