Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

też w namiocie usiedzieć nie mogąc, nieustannie podnosił ściankę u wnijścia i wyglądał...
Zbik się tu przywlókł powoli, głowę nieco podniósł, wpatrywał długo i u namiotu przystanął.
Przysunął się tak blizko, iż gdy wojewoda znowu wyjrzał, oko w oko się z nim spotkał.
Znali się pewnie, gdyż ani wojewoda zbyt się nie zdziwił, zobaczywszy go, ani on się uląkł groźnego oblicza pańskiego. — Chwilkę milczeli.
Wincz popatrzał się w dal i dał mu znak, by wszedł do namiotu.
Znalazłszy się tu Zbik z krzywego stał się prostym i głowa na karku znalazła w swém miejscu. Ręką się skłonił do kolan wojewodzie...
— Widział cię marszałek? — spytał Wincz.
— A jakże? odparł Zbik — i jałmużnę mi dał — przecież ja mu służę...
To mówiąc uśmiechnął się dziko.
— Ale komu ja służę dziś? dodał, albo ja wiem... Służyłem wam, kazaliście mi służyć im, co dalej — albo wiem?
Wam winienem życie — was słucham.
Wlepił oczy w wojewodę.
— Marszałek pytał cię? — rzekł krótko i nie cierpliwie Wincz.
— Pytał.
— Coś mu powiedział?