Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uliczki pozostawiano. Jedna z nich wprost wiodła do oddziału polskiego, tak że żebrak mógł być przez nich widziany.
Ciemniało powoli, rycerze rozjeżdżali się zwolna każdy do swojego namiotu, aby zbroje złożyć i odetchnąć. Na żebraka nie patrzał nikt. Ciury zajęte były rozpalaniem ogni i gospodarstwem koło wozów.
Zbik poleżawszy na ziemi, podniósł się zwolna, ostrożnie, i na kiju sparłszy, iść zaczął. Zdawało się, że błądzi — lub niedowidzi, snuł się tu i owdzie — powracał. Jakby przypadkiem znalazł się w ciasnej uliczce i w niej zniknął.
Obóz polski dnia tego leżał na skraju; stanowił on piąty oddział wojska, którego oprócz niego cztery hufce były. Wojewoda wyznaczonego sobie bagnistego gruntu nie przyjął, z oboźnemi się skłócił i nieco opodal położył, zgromiwszy ich, że w błocie ludzi kłaść nie będzie.
Mały namiot niepoczesny już był gotów, lecz wojewoda na tę noc nic z wozów zdejmować nie kazał, nic dla siebie nie znosić. Rzucono garść słomy dla niego.
Niecierpliwy był, ogni kłaść wzbronił, zbroi zdejmować zakazał, chodził, nie zdając się potrzebować spoczynku.
Dobek siedział tuż na siodle z konia zdjętém, Włostek snuł się ciągle, to do namiotów zaglądając, to do ludzi swych dochodząc... Wojewoda