Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teodoryk podniósł kobierzec, którym zawieszone było przejście i wszedł pierwszy, wskazując wojewodzie aby szedł za nim. Tu stanął i czekał milczący.
—  W obozie złe chodzą wieści — począł Wincz.. Ludzie się moi niepokoją wielce. Gawiedź wasza plecie o pochodzie na Gniezno.
Wojewoda mówił to złamanym językiem, potrzeba mu było tłumacza i wskazał na drzwi. Marszałek udzielił pozwolenie. Kopa wszedł.
— Tak jest — szybko potwierdził Petrek. W obozie naszym wielki strach. Po drodze Nałęcze mają wioski.. obawiają się wszyscy..
Marszałek ramionami ruszył i wąsa pokręcił, flegma go nie opuszczała.
— Juściż na Gniezno i Wielkopolskę nie pójdziemy? zagadnął wojewoda, wpatrując się w oczy Krzyżakowi, który stał nieporuszony.
— Ja wcale dziś mówić nie mogę dokąd pójdziemy — odezwał się obojętnie, król Jan nadciągnie, zechce pewnie objąć Poznań, zechce wziąć Gniezno, my się temu sprzeciwiać nie możemy, kraj to jego.. królem nad nim jest, odebrać go powinien.
Wincz otarł twarz.
— Gdyby chciał Polskę tę objąć, niepotrzebuje jej niszczyć, oddamy mu ją.. rzekł — ja...
— A jeśli się grody upierać będą? odparł Teodoryk.