Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do namiotu, wojewoda w którego oczach się to działo, — postrzegł i domyślił się że starszyzna ku niemu szła, a i celu tego wystąpienia łatwo mu się było dorozumieć, bo go pojedyńczy już od dni kilku słowy zaczepiali, i ostro się im odcinać musiał. I teraz też widząc że go pewnie naprą aby się tłumaczył, postanowił nie pobłażyć i nieugiąć się a stawić ostro.
Im więcej czuł swą winę, tem mniej mógł do niej przyznać. Kości były rzucone, wycofać się niepodobieństwo.
Idąc zwolna Nałęcze naradzali się, kto rzecznikiem miał być, Ogon’a i Nosala obawiano się dla gorącości ich, zgodzono się na Remisza..
Gdy już wątpliwości mieć nie mógł Wincz, że do niego idą, stanął z podniesioną głową, oparłszy się na mieczu i czekał na nich wyzywająco.
Remisz przodem szedł.
Powitali się zimno.
— Przychodziemy do was na radę i z żałobą, — odezwał się mowca. Coś źle się nam zapowiada wyprawa. Niemcy nie czynią z tego tajemnicy że z pod Kalisza na Gniezno chcą, no — to i okolicy nie darują. A co się stanie z naszemi wsiami i osadami? Wszystko pójdzie w perzynę? a po cóż my tu?
Wojewoda wydął usta.
— Przecież ja w tem jak wy poszkodowany