Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

być mogę — odezwał się. Zostawcież mnie o to staranie. Do Gniezna daleko.
— Nie tak bardzo — mruknął Ogon. A my teraz w ich rękach..
— Mistrz mi przyrzekł — począł dławiąc się wojewoda — że nas oszczędzi.
— A marszałek pójdzie po swej myśli. Wojna jak woda, mówił Klimsz, puścić ją łatwo, ale zatrzymać ją i pokierować nią, niech kto będzie mądry.
Wincz surowo spojrzał, burzyło się w nim coraz silniej, zagryzał usta blade, oczy mu zaszły jakąś powłoką krwawą.
— Zwierzyliście mnie dowództwo.. począł głosem napróżno hamowanym, w którym czuć było gniew okrutny, — jam tu najwyższy wódz. Wasza rzecz ze mną iść i mnie słuchać..
— A kto nie zechce..
Rękę podniósł jak gdyby gałęzią groził.
— Ho! ho! mruknął Ogon, ho! ho! ziemianieśmy nie niewolnicy, poczekaj!
— Żołnierze nie ziemianie — odparł przyskakując doń wojewoda. Tu kto nie słucha, winien sądu.. a kary innej nie będzie u mnie — tylko — śmierć! słyszycie.
Odwrócił się nagle, jakby do namiotu iść chciał.
Niezlękniony wcale Ogon — zawołał wnet.