Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś rzekłszy, odszedł do swych ludzi, przypominając, aby w razie potrzeby do niego się udała.
Jeszcze się był od wozu nie oddalił nad kilka kroków, gdy od plebanji jakby co gromadami rozłożonemi w polu poruszyło...
Ruch się wszczął jakiś niespokojny, ludzie biegać zaczęli, kupkami się zbierać — cisnąć, rozpowiadać, krzyczeć, konni biegali po obozie.
Popłoch jakiś poruszył wszystkich. Ci co leżeli, wstawali i szli się dowiadywać.
W powietrzu latały przekleństwa i odgróżki.
Ponieważ nie bardzo jeszcze ciemno było, a na wzgórzu przy plebanji smolnych parę beczek zapalono dla króla, Florjan dostrzegł, że kilku jezdnych, których konie trzymała czeladź, świeżo do dworku przybyło.
Siadł więc na koń, czeladzi rozkazawszy, aby się nie ruszała, i poleciał wprost na plebanją, by u źródła dostać języka i dowiedzieć się prawdy.
Chociaż po drodze dochodziły go różne wołania i imiona — nie zatrzymywał się aż u drzwi księżego domu.
Szczęściem trafił w progu na Hebdę.
— Na Boga, panie wojewodo, — zawołał — co to jest. Nowe nieszczęście jakieś?
— Nie! nie nowe, — krzyknął z gniewem