Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coć Żurycha mówiła? zapytał dziada.
— Klęła się że otworzy — rzekł Kurp. Ona wie że ja ją zgubić mogę, bom tam był gdzie męża swego struła, patrzałem na to... i przysiądz na to mogę.
— Babom wierzyć trudno! zamruczał Bąk. Gdyby Żurycha nie zdradziła! — ja mówię, tylko się do furty podkraść.
— A jak się do nich podkraść? — wtrącił inny drab’, który stał nie daleko pana. U nich dzień i noc straże chodzą, sam stary wstaje razy kilka i wypatruje. Zdala by dojrzeli.
— Żurycha, kiedy taka mądra i sprawna, rzekł któryś z ławy, jakby to nie mogła ludziom zadać na sen... i popoić.
Dziad głową potrząsał.
— Ja na baby bardzo rachować nie myślę — przerwał Bąk — na co nam to? Jest nas dosyć aby na zamek się wdrapać, choćby furty nie otworzyła, wrota wyłamać, podpalić.. a i drabiny weźmiemy z sobą.
Jeżeli ich teraz nie dostanę, to nigdy!!
— Jak zechcecie to dostaniecie, rozśmiał się jeden ze śmielszych. Wam Domna, a nam lochy i skrzynie..
Bąk ręką obojętnie rzucił, nie o skrzynie mu chodziło..
Kroków kilka postąpił ku jedzącemu ciągle i popijającemu Kurpiowi.