Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drogę chciał popytać, i na równi z nim stanąwszy, stanął.
Żebrak się pokłonił rękę wyciągając, podniósł też nieco i głowy; o ile mu kark pozwalał. Oboje twarz i ręka jakoś się dziwnemi zdały Szaremu. Twarz miał białą i rysów nie dziadowskich, oczy wielkie i mądre, rękę nie zapracowaną... Tylko usta wykrzywione, z wargą dolną jakby na umyślnie odwaloną, nadawały mu wyraz znękanego i cierpiącego... A oczy jakby u kogo innego pożyczone, patrzały.
— Dobrzeć jadę do —
Tu Szary się pomiarkował i zmienił pytanie.
— Dokąd prowadzi ta droga, bom obcy?
Dziad się począł mu przypatrywać nie spiesząc z odpowiedzią, a gdy się na nią zebrał zabrzmiał głos jego dziwnie. Polską miał mowę, ale nie prostych ludzi i dźwięczącą jakby z obca.
— Droga? — powtórzył — droga — toć do Poznania ona... A wam, miłościwy panie dokąd trzeba?
Florjan się zamyślił.
— Do kata! — zawołał, nie do Poznania mi... A no, co robić... Nawrócę dalej, gdym zbłądził.
Sparłszy się na kiju dziad stał i z oka nie spuszczał jeźdźca.
— Wyście tuteczni? — pytał Florjan.
— E! z całego świata! — mruknął dziad...