Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom II.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

górę nad niemi wzięli zieloni i niebiescy, a zielonych ukochał szczególniéj Cezar.
Dopóki piérwsze koła obiegały wozy, milczenie panowało głębokie na galeryach, tylko jakby oddech tłumu, jakby puls jego życia, szmer lekki to się wznosił, to uciszał.... Wóz jeden kołem o metę się strzaskał, drugi wywrócił i woźnica głową o podium uderzywszy, rozbity skonał nim go wywleczono... a na arenie czerwonéj czerwieńsza tylko trochę pozostała plama.
Gdy wóz zielonego ulubieńca przybiegł raz siódmy do mety i wstrzymał się jak wryty silną zahamowany dłonią... nie krzyk, nie wrzawa, nie oklask, ale nieopisany jeden głos jakiś dziki, straszny, silny jak grzmot rozległ się po górach Rzymu. I posypały się wieńce, kwiaty, palmy, pieniądze, a kobiéty z galeryj miotały jak wściekłe chustkami i zasłonami.... Cezar nawet poklasnął... ale jakoś krótko, może zazdrośnie, a z uśmiechu jego znać było, że sobie mówił w duszy:
— O! gdybyście to mnie na wozie widzieć mogli!!
Sześć razy powtórzyły się wyścigi, i sześć razy coraz zwiększając się ten sam objawiał zapał. Słońce żywo podniosło się ku górze, ale zasłona purpurowa rozciągniętą została pomiędzy Cyrkiem a niebem, cień spłynął i deszcz wonny skropił zlekka arenę, na inne przeznaczoną widowiska.
Zaledwie rozprawy po ławach i galeryach Cyrku