Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I jego więc się pozbył! — westchnął Juda.
— Pożerają jedni drugich jak dzikie zwierzęta.
— Wielki Bóg nasz — rzekł starszy — ja wierzę, iż dzień wyzwolenia nie daleki.
— Ale nie dla nas! — cicho odezwał się Ruben — gdy mnie przynajmniéj jak wam, życie w cichym płynęło kątku, razem tutaj, za opuszczoną ojczyzną i braćmi możebym krwawemi nie płakał łzami; ale mnie zmuszają patrzéć na pogańskie swe obrzędy, dzielić ich rozpustę i śmiać się i upajać... gdy...
Niedokończył, Rachel zakryła oczy.
— Wszystkim nam tu nie tak jak w ziemi kochanéj, któréj nasze nie widziały oczy, gdzie leżą popioły ojców i święta wznosi się Hieruzalem... Myśmy tu samotni, bez kapłana, bez świątyni, bez ofiary, bez ksiąg naszych i naszych braci, sami sobie oddani... a słabych nie ma komu podeprzéć.
— Was dwoje, wyście razem, i obcy oddech was nie kala[1]
— Ale co pomoże płacz i tęsknota?... zaprawdę — rzekł Juda — rzeczy to nie męzkie; potrzeba umiéć cierpiéć, lub myśléć jak się wyzwolić? Tyś ulubieńcem Cezara, tobie się łatwo wykupić z niewoli... za tobą i my pójdziemy...

W chwi[2] gdy rozmawiali, na górach ponad ich głowami ozwały się głosy wołających po imieniu Hypathosa, i wszyscy truchlejąc umilkli. Byli aż

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.