Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale kiedy ja cię zawsze poznam moja kochanko.
— Ale nie droga pani. To nic, to tak, doprawdy.
— Powiedzże mi, proszę cię. Ja od razu poznałam, że coś ci jest kiedyś wchodziła; ty nic ukryć w sobie nie umiesz.
— Ale bo, droga pani...
— Każę ci, mów, proszę bardzo, mów mi zaraz panno Teklo, bo się gniewać będę. Słyszałaś, że mówiłam ci, każę?
— Nie chciałam pani mówić, bo doprawdy. To znów o tych nieszczęśliwych budnikach, o których już razy kilka wspominałam pani.
— Cóż im tam?
— Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście. Wszakto pokazuje się, że ojciec a podobno i syn należeli do szajki złodziejskiej.
— Jezu Marja! czy to być może?
— Teraz pobrali ich do miasteczka, a ta nieszczęśliwa Pawłowa wdowa (coto JWPani dawała jej maść do nogi) i córka Bartosza Julusia, same jedne i bez kawałka chleba zostały.
— To potrzebaby je zabrać do dworu.
— A! doprawdy, toby był prawdziwie miłosierny uczynek. Ta młoda nadewszystko, to bardzo dobre dziecko, a tak opuszczona zwalać się może.
— Ale moje serce, nuż jakie nic dobrego?
— Gdzie tam JWPani, to ledwie może ma rok piętnasty!
— I jak to wygląda? bo ty się cudownie znasz na fizjognomji. Nigdy nie zapomnę, jakeś od razu poznała tego Piotra, który mi potem tak swemi głupiemi oskarżeniami na wszystkich dokuczył, i Dorotę, co wiesz?