Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sokiej barci. Burek położył mu się w nogach. Cietrzewie tylko co toki rozpoczynały ale zwijały się jeszcze dalej niż na strzał od Macieja; przyległszy więc na mokrej trawie, wytrzeszczywszy oczy, oczekiwał, palec na cynglu trzymając.
Dobra ćwierć godziny upłynęła, nim strzał nareszcie dał się słyszeć i wielki stary cietrzew zwalił się na ziemię, trzepocąc skrzydłami. Więcej nie żądał Maciej; wstał, poszedł go zabrać, wpakował do ogromnej torby, w milczeniu strzelbę oczyścił, nabił, na plecy zarzucił i poszedł dalej równie powolnie, równie rozespany jak wprzód, ku dworowi. Cietrzewie tymczasem tokowały dalej.
Pijany, zamyślony czy drzemiący Maciej szedł dalej a dalej; przecież trafił bez ścieżki wprost do małej karczemki stojącej nad drogą która już nieopodal była od dworu podkomorzyca. Tu najczęściej służba pańska hulanki sobie na wzór pańskich urządzała, pijąc, grając i szalejąc całe noce.
Rudo-brody żyd stał w ganku swojej gospody w pluderkach tylko i pantoflach, używając świeżego powietrza, bo widocznie tylko co był podniósł się z betów. Pierze miał jeszcze konstellujące włosy, oczy nawpół przymknięte i ziewał co chwila a skrobał się i bokami poruszał, wyciągając to jedną rękę, to drugą, to obie razem, aż w stawach trzeszczało.
Wieśniak czy budnik, mieszczanin czy szlachcic zagrodowy, nigdy karczemki minąć nie mogą; byłoby to przeciwko odwiecznym zwyczajom. Gwałtowne przytem potrzeby zmuszają odwiedzić każdą. Jeśli gorąco, trzeba się ochłodzić wodą, jeśli zimno, ogrzać u komina, jeśli wietrzno, wytchnąć pod dachem, jeśli błotnisto,