Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po niewczasie za twarz, gdy mu ją już gałąź przecięła, to zmierzając z fuzji do suchego pnia tak sobie, dla podochocenia i fantazji. Czasem huknął na całe gardło, żeby innych hukających dalej pobałamucić, to pięścią zdusił wyłażący biały grzyb z ziemi, to zaszczekał psim głosem, to zawył, a wszystko dla niewinnej zabawki. Wcale mu nie było pilno; wiedział, że w Sumaczej go nakarmią i napoją, że czy co zabije czy nie, ojciec mu słowa nie powie, że do domu wróci wczas zawsze na chudą i krótką wieczerzę pani Pawłowej, z którą już i kłócić się o swój żołądek od niejakiego czasu zaprzestał. Pocieszał się myślą, że jak da Pan Bóg grzyby, rydze, syroiżki i maślaki, zje licha czarownica, żebym jej jednego przyniósł, wszystkie sam sobie zjem. A będę chorował, to będę chorował, a taki żadnego nie przyniosę.
Maciej tę tylko cnotę wziął po ojcu, że był kozim sposobem uparty.
Ktoby zdaleka patrzał na Macieja, wziąłby go za pijanego lub ślepego; tak szedł zataczając się, błąkając i na pozór nieprzytomny. Wszakże odgłos tokujących cietrzewi obudził go z tego rannego oczmocenia; stanął, posłuchał, czapki poprawił, ze strzelby kłak wyrzucił, podsypał na panewce i przeżegnawszy się, sunął borem bez ścieżki.
Burek doskonale widząc jakie są jego obowiązki w takim razie, pozostał w tyle i wlókł się noga za nogą.
Tokowisko dobrze znane było, otaczały je stare sosny i młoda choina, dozwalająca przybliżyć się nieznacznie; podsunął się w to miejsce Maciej, potem prawie pełzając przypadł pod nawieszoną gałęzią wy-