Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sukmany.
— Stój! stój! — rozległ się nagle krzyk, i przed Bartosza skoczył mały, czerwony jak rydz, trądem jak muchomor okryty, z oczkami drobnemi jak dwie atramentu krople, łysy jak arbuz, ospowaty jak czerstwy chleba kawałek, pan Pomocnik, racząc swą własną ręką chwycić za cugle konia, na którym siedział budnik.
— Trzymaj! łapaj! — dodał zapalając się i przywołując ludzi, widząc że koń zlękniony do rowu się szarpnął. Konni natychmiast zastąpili Bartoszowi drogę. Stary nie mógł pojąć coto się z nim działo.
— Czego łapaj? albo uciekam? — odezwał się spokojnie, — czego chcecie?
— A! udajesz ty mnie tu niewinnego! Nie nadmiesz (wyrażenie właściwe) nie! postoj! Ja cię nauczę złodzieju jakiś, rakalio! Ja cię nauczę! — wrzeszczał pijany Pomocnik w paroksyzmie gniewu.
Stary Bartosz zarumienił się, a raczej oblał krwią, tak, że białka oczu w jednej chwili nią zaszły.
— Słuchajno pan — zawołał — czy pan wiesz co gadasz? za co mnie łajesz?
— Za co? ja ci pokażę pytać o przyczynę! Ciekawy? patrzajcie! Wiązać mi zaraz tego złodzieja.
— Mnie! mnie! — I stary gwałtownie rzucił się na worku na którym siedział — Mnie?
— Nu! tak, ciebie złodzieju! Tak, nie rozprawiaj mi! Wiązać go!
— Ależ powiedz mi pan i wytłumacz co to ma znaczyć?
— Ja nie na to tu jestem aby ci tołkować trutniu! Wytłumaczę ci inaczej w stanowej kwaterze. Hej wiązać go!