Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarzy, zastanawiająca to jeszcze była postać. Nie pochylony wiekiem, niezwalczony nędzą, nieupokorzony swym stanem, zdawał się raczej przebranym w sierak dawnych lat wojakiem, nie ubogim puszczy poleskiej mieszkańcem. Męztwo i siła malowały się na obliczu pogodnem, którego czoło tylko przeciął na dwoje fałd poprzeczny, świadczący o długich myślach i głębokich cierpieniach. Fałd ten prawie zawsze ciemniejący na czole jak cięcie szabli malował się wśród łysej, połyskującej głowy; ale szablą tą nieludzka władała ręka — prawica losu nią raniła...
Ułamaną po drodze w pączkach i kwiecie leszczyny gałęzią, popędzane konie dość żwawe i młode, biegły ściskając się i wyprzedzając, często zwężającą bardzo drożyną. On zadumany patrzał nie widząc przed siebie, czasem tylko pogładził wąsa i westchnął ponuro, jakby w przestankach ugniatającej go myśli.
Dobrze znając wszystkie drożyny leśne, machinalnie kierował się wśród nich, choć mnóstwo porosłych darnią, wykręcały się wśród zarośli: to szersze, to węższe, to prawie nieznaczne, tak zawieszone młodemi przeszłorocznemi wypustkami bujno rosnących krzewów. Przebywszy gąszcze otaczające chatę, łąkę co je dzieliła od przerzedzonego już lasu i większej drogi, potem świeże trzebieże, borem małym zbliżał się już ku miasteczku, ukazującemu się w oddaleniu za długą grzązką i topielistą groblą.
Wtem drogą ku niemu ujrzał pędzącą bryczkę ostawioną słomą, u której dyszla ogromny kołatał dzwonek, znak niechybny jadącego urzędnika. Za bryczką tą konno leciało dwóch ludzi, poprawując w biegu to czapek spadających, to rozwianych pół