Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom III.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chociaż książę jeszcze się spodziewał że dowódzca zda mu gródek, widząc że całe miasteczko z nim było, Ulryk nie zwłócząc wziął się do szturmu.
Sasi już przystawiali drabiny i mieli się drapać na ściany, gdy starszyzna miejska przybiegłszy do księcia, poczęła wołać iż niepotrzeba było darmo ludzi narażać... Ofiarowali się natychmiast ściągnąć tyle chrustu i drzewa, aby dokoła zamek otoczywszy podpalić go...
Stary, złamany, o kiju ledwie się wlokący sługa jeszcze dziadowski książęcia, podał tę myśl pierwszy, zaręczając że glina ze ścian odleci, a drzewo się zajmie, i załogę zmusi do poddania się.
Białemu żal było trochę zamku, zawahał się — wolał go posiąść innym sposobem, Ulryk zaś podpalenie pochwalał i namawiał na nie.
— Niema tu czego żałować — wołał. — Zamek się odbuduje, a ludzi nadto nie mamy i widzi mi się że nie łatwo ich ściągniemy, bo — uderzył śmiejąc się po przywieszonej do pasa tobołce, w której mało co pobrzękiwało... i niedokończył.
Książę, wahając się jeszcze — kazał jednemu ze swoich zagrozić oblężonym, że im ogień podłożą — ale groźba ta nie poskutkowała.
Tymczasem mieszczanie gniewkowscy, nie pytając już, poczęli drzewo, chrust, susz i co tylko palnego mieli pod wyschłe od skwarów ściany przyciągać i gromadzić...