Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom II.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cując sobie wiele. Ulryk przeciwnie, łudził się tą energią, którą książę czasem okazywał, tem gwałtowniejszą, że była wybuchem słabym właściwym.
Dobrogost też nie rozpaczał o nim...
Było to wieczorem już, i przed gośćmi dla towarzystwa Bodczy, który przez cały boży dzień piwo popijał, stały spore kubki, przy których wiodła się rozmowa o gniewkowskim księciu... Fryda się do niej nie mięszała, wchodziła i wychodziła, przysłuchując się tylko... Na podwórzu mrok był, w izbie mroczniej jeszcze... Stary na podesłanej miękko ławce w kącie, u rogu stołu odpoczywał.
Fryda właśnie była wyszła.
— Mówcie wy co chcecie, począł głosem nieco ochrypłym, jąkając się i spluwając — ja kocham go, to pewna, ale mu nie rokują dobrego nic... Jest jak to konisko, co zaprzężone bryka, wierzga, rwie się a najpierwsze ustanie...
— Tak to było, gdy młodszym bywał — przerwał Ulryk... syn Bodczy, chudy i słuszny mąż, twarzy wesołej, o nizkiem czole i wejrzeniu jasnem a nie głęboko sięgającem. — Znaliśmy go w tych dniach żywota, gdy go boleść szarpała — więc zmieniony był — ale mu na męztwie i na rzutkości nie zbywa... Juści to zdobycie zamków... nie lada sprawa..
— Daj mu Boże jak najlepiej — szepnął Bodcza,