Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niętych widać było, a w nich blask wielki i po błonach przesuwające się cienie ludzi.
Gdy wrota odparto, a oba weszli do sieni, Dersław się zatrzymał i tchnął, jakby mu powietrza w piersiach zabrakło. Położył rękę na ramieniu Mrukowi.
— Jeżeliś ty króla kochał jak należy — rzekł — no, to ci i jego korona droga i Piastów krew też... i — co posłyszysz, a o co się spytają — z tem się po ludziach nosić nie będziesz.
Mruk się zdziwił trochę.
— Dosyć mi na tem, że wy, panie ojcze, ze mną jesteście — odezwał się — pójdę po waszej myśli, jak się patrzy...
Wschodków na górkę po ciemku domacać się było niełatwo, począł Dersław wołać, jakby u siebie doma był.
— Żuczek! sam tu!
Za drugim huknięciem na górze się drzwi rozwarły, światło z nich potoczyło się ku nim, i Dersław, opierając się na Mruku, począł, sapiąc, spinać niewygodnemi wschodami na wyżki.
Powołany Żuczek, pacholik, z drzazgą w ręku, naprędce zapaloną, czekał na nich u wnijścia.
Sionka była mała naprzód, za której nieszczelnemi drzwiami wielką wrzawę głosów słychać było.
Kilkanaście różnych odzywało się naprzemian