Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaką to ja biedę mam z tem dziewczęciem, bo się jak pawi ogon mieni w oczach. Naraz złagodnieje jak baranek, to znów sroży się i wyrywa jak wilczyca. Teraz na nią przypadło nabożeństwo i płacz... modli się i łzy leje. Długo to tego będzie?
Z podziwieniem Włodkowej pobożność i łzy trwały, z niemi powróciły do Krakowa, do którego Anusia bardzo pragnęła się dostać conajprędzej.
Przyjechały wieczorem późnym, i natychmiast się Anna upomniała o Luzickiego, ale jej powiedziano, że go w Krakowie pod ten czas nie było.
Czekać więc musiała, ale codzień słała pytać o niego i za każdym razem jej odpowiadano.
— Nie ma go jeszcze!
Włodkowa śledząca ruch jej każdy, nie mogła nic zrozumieć.
— Co ci tak pilno Luzickiego widzieć? — zapytała.
— Stary sługa ojcowski — odparła oczy spuszczając Anusia — radabym go zobaczyć. Dawałam mu zlecenia różne... nie wiem czy je spełnił.
O Luzickiego tymczasem trudno się dowiedzieć było. Mówili znajomi, między innymi Borowski, który zawsze się tu chronił, że nagle wyjechał i nie mówił kiedy powróci.