Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wejrzenie miała tak przypominające ojca, że Borowskiemu patrząc powieki nabrzmiały.
— Borosiu! — zawołała do niego — tyś to biedaku?
— Jam–ci, paniusiu moja, ale nie Borowski dawny, tylko już ono chłapeć, który z niego pozostał.
I począł nogami wlokąc iść ku niej.
Stała i spoglądała na niego zamyślona; była to okruszyna przeszłości, po której ona płakała.
Przywlókłszy się oparł o słup przy ganku, zdjął czapczynę i patrzał na nią przez łzy jak w tęczę.
— A! paniusiu, paniusiu! — odezwał się — gdybyście wy wiedzieli, kogom to ja spotkał i mówił z nim?
Wzrokiem tylko wyzwała go na odpowiedź Anna.
— Złoczyńcę tego, Wojtaszka! — zawołał Borowski. — Śmiał zdrajca zbliżyć się do mnie! Śmiał mówić...
Słów mu już nie stało.
— A! gdybym siłę miał — rzekł Borowski.
— Jest tu? — złamanym głosem drżącym spytała Anna bledniejąc.
— U króla, na dworze.
— Mówili że znikł, że go nigdzie dopytać nie mogli — dodała córka Samuela. — Ty mi dobrą nowinę przynosisz Borosiu. Jest tu?