Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dawał się w las wyciągnąć. Sokoły i psy stały pozamykane lub z dozorcami swymi wychodziły tylko na przechadzki.
Warszawa była smutną, a panom posłom zaczynała stawać się niewygodną i nudną.
Po obronie kasztelana mówił instygator znowu, przyszła kolej na prokuratora stającego w obronie obwinionych. Niemojewski nie mógł powtórzyć za kasztelanem gnieźnieńskim, iż listy podrobione być musiały; jurysta szukał innego środka unieważnienia ich, znalazł go w postanowieniach ogólnych prawa, które świadectwa listów zażywać i niemi się posługiwać wzbraniało.
Listy były własnością tego, do którego były pisane, nikt ich sobie przywłaszczać i zużytkowywać nie miał mocy. Był to jedyny, ale nader słaby argument zręcznego ale nieszczęśliwego obrońcy.
Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwany koniec się zbliżał — wątpić o nim nie mogli posłowie. Z senatorów, wiadomo było, iż zaledwie może kilku za Krzysztofem głosować mogło i to na formach się opierając, nie na treści.
Gdy zapytywano ichmościów, milczeli, poruszali ramionami, a naostatku przebąkiwali:
— Cóż przeciw oczywistości uczynić można?
Rola posłów, o których wybór tak nalegał Krzysztof, bo na nich rachował, stawała się coraz