Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nim się z zamku rozeszli posłowie, już im w sieniach i podworcu zapowiedziano:
— Jutro dla was drzwi król kazał zamknąć. Sprawa do was nie należy, a dziś gwar przynieśliście z sobą, który króla JM. pogniewał i zniechęcił.
Jak strzał poraziła ta groźba posłów, którym Zborowscy wmawiali, że oni prawo mają takiej sprawie głównej nietylko się przysłuchiwać, ale zaważyć w niej swoim: vox populi, vox Dei.
Butniejsi już w podworcu poczęli się miotać.
— Nie może to być... posłami jesteśmy, posłano nas tu, abyśmy visu et auditu przekonali się, jak u nas sprawiedliwość się wymierza. Oho! oho! nie wypchną nas. Drzwi oblężymy, pójdziemy do króla, do kanclerza... Król malowanym nie chce być, a my też posły malowanymi nie myślimy.
Ale pogróżki te były próżne. Chłodniejsi odparli: — Do łaski króla JM. stukać trzeba, siłą drzwi nie weźmiemy, a te już dla nas zaparte.
Po mieście poniosła się sprawa ta... pójdą-li posłowie precz, czy doproszą się na arbitrów?
O panach Zborowskich, krom Jana, nikt nic nie wiedział. Mówili jedni: — Blizko są, gdy glejty otrzymają, zjawią się i staną, bo się nie obawiają, niewinność ich clarior sole; drudzy mruczeli: — Nie głupi się p. podczaszy albo i marszałek sam w ręce kata oddawać, choćby glejty dostali; przez prokuratora się obronią, a nie staną.