Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do króla napisał: bogdajby nas była ziemia pożarła wprzódy, nim się nam stała ta zniewaga!
Na sąd straszny wyglądał ten sejm gotujący się zasiadać w sklepionej sali zamkowej. Posłowie niespokojni pytali już zawczasu, czy oni też, choć jako słuchacze, przypuszczeni zostaną, a Zamojskiego urzędnicy odpowiadali zimno.
— Jeżeli J. Królewska Mość z łaski swej przypuścić ich raczy!
Jechali posłowie z tem, aby głos ich zaważył w sądzie, choć w nim żadnego prawnego udziału nie mieli, na miejscu znajdowali żelazny mur woli Batorego...
Senat z królem sam miał sądzić, a arbitrów nie potrzebowano.
Król nie starał się sobie ujmować, ani się zbliżał do nikogo, ku niemu patrzyli wszyscy. Blady był, żółty, a czarne oczy groźne wejrzenia rzucały i coraz to podnosił głowę dumnie, jakby gotując się do walki... Kto się spotkał z jego oczyma, wzroku tego nie wytrzymał.
O sprawę nie zagadywał nikogo, krom Zamojskiego — jasną była.
Pierwszego dnia tłum się nacisnął do sali, niebardzo pytając dozwolenia; napłynęli posłowie, wtargnąwszy niemal siłą, zalegli ławy... dla pp. senatorów dosyć miejsca zostało. Wyszedł Batory z ręką na szabli, bo mu ona zawsze jak-