Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



V.


Wlokły się te dni męczeńskie Samuelowi, stając wiekami. Niepewien jutra, trwożył się, szukając oznajmienia jego na twarzach oprawców. Ale obejście z nim Mroczka, Sernego, Urowieckiego było tak niezmiennie jedne, że z niego się nic domyślać nie mógł, oprócz że żadnej a żadnej nie było dla niego nadziei.
Z brutalnością żołnierzy mówili mu szydersko.
— Nie durz się, Samusiu, nadaremnie. Twoja głowa musi spaść...
Zborowski przyjmował to milczeniem obojętnem napozór, ale kilkanaście dni takiego dusznego nękania, silnego nawet jak on złamać w końcu musiało.
Każdy ruch żywszy na burgrabstwie, hałas, brzęk kluczów, głośna rozmowa Urowieckiego ze stróżami poruszały go i zdawały się zwiastować: oto przychodzą po ciebie...