Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W Krakowie na chwilę stanąwszy u wrót pustego domu na Franciszkańskiej ulicy, dowiedziała się tu tylko, że w nim nikogo nie było, nie spodziewano się nikogo. Kasztelan nierychło mógł przybyć.
Tu ją spotkało to, co biedne dziewczę dobiło.
Stała przed wrotami, głośno lamentując i krzycząc na służbę, która stała obojętną i zimną, gdy ujrzała ulicą zbliżającego się ku sobie mnicha, w habicie białym, w czarnym płaszczu.
Z twarzy żółtej i czarnych oczów poznała w nim O. Cesława.
Dominikanin stanął zblizka i przysłuchując się wyrzekaniom Anny, głową potrząsał, a usta drgały mu uśmiechem nielitościwie szyderskim. Zwróciła się ku niemu dziewczyna, mierząc go oczyma rozpłomienionemi.
O. Cesław nie ustępował.
— A co? — zawołał na głos, jakby stał na kazalnicy. — Przyszła na was, na ród bezbożny pomsty Bożej godzina... Bolejecie i jęczycie... ale to mało za zbrodnie wasze. Ród wasz przepaść, imię zginąć, gniazda wasze zniszczone być powinny. Nie zostanie z was śladu, a z domów waszych kamienia na kamieniu... Poleje się krew za krew, łzy za łzy... bo sprawiedliwym jest Bóg, a wszechmocna jest ręka jego, i upo-