Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał się więc sądny dzień prawdziwy: lament kobiet, wołanie żołnierzy, strzały, hukanie, groźby, łomot. W jednych izbach ciemność, w drugich pozapalane światła.
Z wielkiej gorliwości, aby im ofiara nie uszła, bo jej jeszcze nie mieli, Urowiecki i Mroczek niemal poszaleli. Pamiętali co im hetman mówił, ujdzie-li, jakie z tego następstwa będą, więc na gwałt rzucili się na tych, których znaleźli i pochwytali, na Stadnickiego i na Chełmskiego.
— Gdzie Samuel, dawajcie go... Urowiecki bił nawet i groził śmiercią, tak że Chełmski i Stadnicki od zniewag i razów się obronić nie mogli.
A ciągle się rozlegało: — Gdzie Samuel.
Z siepaczów zaś ich, którzy się po domu rozproszyli, jedni szafy rozbijali, drudzy po kątach plądrowali. Włodkowa, choć kobieta, nie straciła odwagi i krzyczała jak na zbójów.
— Jak śmiecie dom mój najeżdżać, toć rozbój jest, toć gwałt, to o pomstę do Boga woła, żeście mi dom okrwawili. Jestem-li co winną, odpowiem, ale gwałtu zaprzestańcie.
Ale do Urowieckiego i Mroczka mówić było jak do ściany, bo oni z tego strachu, żeby im się nie wymknął Samuel, głowy potracili.
Chcąc Stadnickiego zmusić, aby go wydał, poczęli strzelać do niego i naraz z kilkunastu rusznic dali ognia, ale chybili wszyscy, chociaż Stadnicki ogłuszony padł na ziemię.