Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Toćby dla rozumnego człeka najlepsza była pora coś przedsięwziąć — rzekł Krzychnik — bo diabła zjedzą, jeśli się upilnują i wszystkich znać będą. Ani król, ani hetman niebezpieczeństwa żadnego przeczuwać nie będą.
Andrzej obejrzał się z przestrachem i dał mu znak, aby milczał, a podczaszy też go usłuchał.
— Nie teraz, to później, puszczę na niego Samka, jak Samko puszczał niedźwiedzia na tego włocha.
— A no, patrz — odezwał się marszałek — aby jak włoch niedźwiedziowi, on mu się nie wyrwał, bo naówczas biada nam!!
— Samko gorzej niedźwiedzia — rzekł Krzychnik — tegom pewny... do pierwszego spotkania...
Zaczem zamilkli oba, bo służba wieczerzę przyniosła a z nią razem miejskie plotki, na które szczególniej podczaszy był łakomym. Opowiadano co się na zamku, co po mieście działo, i jak wszyscy, od biskupa począwszy, dwory swe, służbę, czeladź, wozy i konie, na nowo stroili, złocili, odświeżali, aby się z niemi popisali...
Starszym ludziom wszystko to mocno wesele Zygmunta Augusta z pierwszą jego żoną, o którem dotąd pamiętano w Krakowie, przypominało. Na wszystkich ustach było to porównanie, które w nieprzyjaciołach Zamojskiego, do najwyższego stopnia rozjątrzenie budziło.