Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wstał marszałek.
— Dobrze mówisz, Krzychnik, że nas zna... Wiem to od Jana, iż przemawiał za nami prosząc... Mnie na tem marszałkostwie trzymają na śmiech, gdy mi się dawno co innego należy.
— Zemną gorzej, bo cale znać nie chcą — zawołał Krzysztof.
— Za rakuszanina cię teraz, jeżeli nie za cara sługę mają — dodał marszałek.
— Myślę, że za ostatniego chyba — rzekł Krzychnik — ale mi obojętne oboje. Ja już nic z nimi nie spodziewam się dokazać, więc pozbyć się ich, to jedyna myśl moja, a przedewszystkiem Zamojskiego, bo ten tu osią, na której się ich roboty obracają.
— Teraz mu jako królewiątku buta urośnie! — wtrącił Andrzej i począł z innej beczki.
— Krakowaście nie widzieli teraz — dodał. — Zawczasu się już gotują na obrzęd taki, aby o nim ludzie pamiętali. Krocie to kosztować będzie, gdy na wojnę pieniędzy niema.
Batorówna jeszcze w tym miesiącu od granicy przybywa w orszaku znacznym, naprzeciwko której Andrzej Opaliński wyjeżdża.
Ze Spiglerowej kamienicy królestwo ichmość na owe sztuki, które się na rynku odbywać mają, patrzeć będą. Siła szlachty do turniejów stanie, a cudzoziemców i ciekawego tłumu Kraków chyba nie pomieści. Zaleją nas.