Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chnik — jużby pewnie było wszystko skończone.
Stary Zarwaniec słuchając, jakoś niebardzo to brał do serca; nie spodobało mu się, iż podczaszy sam w kąt się chowając, Samuela chciał na chyż wystawić, i jego rękami żar grzebać, aby swoich nie poparzył. Zmilczał więc. Oburzało go to, iż pieniędzy dać nie chciał, a życie wziąć był gotów.
— Naszemu panu po tej imprezie spoczynek należy — odezwał się.
— Komu? jemu? On nie spoczywa nigdy! Nie damy mu roboty, to sam znowu drugi Niż wymyśli, a to jeszcze łaska Boża, że go jak przed kilku laty i teraz uniwersałami nie gonili, chwytać nie kazali i banicyi nie przypominali.
— Tać dawno przyschła — rzekł Zarwaniec. — Wiadoma rzecz, iż pan nasz chodził z wojskiem na Moskwę, nie mówili mu nic, po sejmikach i zjazdach się okazywał, więc obawy o to niema.
Andrzej głową strząsnął.
— Temuby zbytnio nie ufać — rzekł. — Banicya nie zniesiona, kiedy zechcą ją odnowią, bo ona nigdy waloru nie traci, aż prawnie odwołaną zostanie.
— Zapomnieli o niej wszyscy potroszę — rzekł Krzychnik. — Samuel się też zbytnio na oczy nawijać nie potrzebuje. Ja mój plan mam, bylem jego dostał.