Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siła nieczysta i rzuca mną, by szalonym. Naówczas ja sobą nie władam, zabijam choćby swoich, we krwi się pławię, gotówem palić i mordować, choć wiem, że jutro płakać na to będę.
Westchnął.
— Choroba to czy nałóg? — mówił dalej. — Ludzie prawią, że gdy nieboszczka matka ze mną chodziła, zadano jej coś takiego, żeby szalonego męża na świat wydała.
A nicby nie było, gdybym szalonym ciągle był i tego do siebie nie znał, ale ja wiem co czynię, a wstrzymać się ani myśleć, bom nie duż.
Jak gdyby ta pieśń Wojtaszka, za którą tęsknił i braci nią chciał częstować, całkiem umysł chmurą zawlokła, zmieniło mu się usposobienie i z ochoczego stał się posępny a prawie sierdzisty.
Co widząc bracia, że go znali, nie przeciwili mu się, milczeli, dawali żółć tę i gorycz z siebie zrzucić.
Patrzał tedy na te drzwi, któremi się Wojtaszek wymknął, i już jakby o wszystkiem innem zapomniawszy, tylko o nim i o sobie coraz coś pomrukiwał, zwracając się do Krzychnika, który lepiej od Andrzeja był w jego naturę wtajemniczony.
Wskazał na drzwi, pochylając się ku bratu.
— Zobaczycie, zobaczycie tego Wojtaszka, ja mówię wam, na tem się skończy, że albo on mnie, albo ja jego o gardło przyprawię. Za wiele on