Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



III.


Gdy owego mentora nie stało, zaraz jakby wiatr inny powiał po trzech młodszych, wielki kamień spadł im z piersi.
Samuel, który żegnając w progu kasztelana powieki miał zwilżone, otarł je raźno, bo u niego płacz i śmiech chodziły łacno w parze, i naprzód kubek wychyliwszy głos podniósł.
— Niech zdrów jedzie stary, który się już do tych dzieł nie zdał, gdzie potrzeba żywszego animuszu. Wiek ma prawa swoje, myśmy, chwalić Boga, jeszcze inni, to też swobodnie się teraz naradzić, nic nie zakrywając, możemy.
Nietylko on, ale i pan Andrzej, który wprzód wzrok trzymał spuszczony, a mówił niewiele, spojrzał śmielej. Krzychnik wstał i pasa rozwiązał.
— Na kasztelana — rzekł — ja tyle tylko rachuję, że gdybyśmy popadli w matnię, bronić