Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak świt mi konie gotować — rzekł Jan do stojącego u progu — napoić i karmić zaraz, abym nie czekał. Wracamy pilno.
I ucichł.
Po odejściu sługi trwało jeszcze czas jakiś milczenie, ale z ruchów pana Samuela i Krzysztofa widać było, że na siłę się powstrzymywali od sporu ze starszym bratem, który obu rękami sparłszy się na stole, zadumał, oczu nawet na nich nie zwracając długo.
Dopiero po tym milczącym przeciągniętym przestanku, kasztelan się do Andrzeja zatopionego w sobie obrócił.
— Ani Samuela krwi gorącej, której impet już przypłacił — rzekł poważnie — ani młodemu podczaszego rzucaniu się bez rozwagi, nie dziwuję się, ale wy też z nimi trzymać myślicie?
Pan Andrzej usta podniósł i zwrócił się ku kasztelanowi.
— Wy to wszystko — rzekł — na karb krewkości kładziecie, a nie widzicie tego, że oni nie jedni są przeciwko królowi i hetmanowi. Mało rzeknę, gdy połowę rzeczypospolitej do naszego obozu zaliczę. Milczy wielu, bo im strach zamyka usta, ale myślą tak jak my, a pośliznęłaby się jeno stopa węgrowi, dopierobyście posłuchali, co o nim trzyma szlachta i jak go kocha.
Tyran jest, samowola, ciemiężnik. Nie okiełznał nas jeszcze, bo czasu nie miał, a no po-