Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nikt z nas też — dodał Andrzej — nie zechce do niego należeć, i pan kasztelan też pewnie nie ostatnim się czuje.
Zamilkli wszyscy.
Rozmowa dotąd pomiędzy Samuelem a Janem zagajona nie weszła była na tor właściwy i kasztelan to zrozumiawszy zwrócił w inną stronę
— Mniejsza o hetmaństwo — rzekł — i o to, czem się kto czuje, nas tu sprawa wspólna familii ściągnęła. Za tego panowania, na którem najpiękniejsze pokładaliśmy nadzieje, stoimy z każdym dniem coraz gorzej. Nie mówię tego o sobie, bo się trzymam jako mogę, aby i was w potrzebie ratować, ale wy wszyscy poszliście takiemi drogami, które do zguby wiodą.
Samuel i Krzysztof spojrzeli na siebie i porozumieli się wzrokiem. Chciał mówić Samuel, lecz postrzegłszy, iż Krzysztof do odpowiedzi się gotuje, zamilkł, oczy zwracając na niego.
— A kto nas na te drogi wpędził? — zawołał Krzysztof. — Nie dobra wola, a konieczność, prześladowano nas, prześladują, co za dziw, że na wszelki sposób bronić się usiłujemy?
Wyrazy te wymówiwszy tonem umiarkowanym, w którym pewien przymus i powstrzymywanie się czuć było, nagle pan podczaszy rzucił się, jakby ciężar z ramion jakiś strząsnąć chciał, wlepił oczy w kasztelana i począł głos podnosząc:
— Co my tu z sobą, pomiędzy braćmi w ciemną