Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jan prędko skończył.
— Jeżeliś myśl tę miał na Niż do kozactwa echać[1], rzuć ją z lichem, na nic się nie zdała...
— A zkąd wy, panie kasztelanie, ów Niż znacie, że o nim tak prawicie, jakbyście tam byli i naocznie się przekonali, że ono kozactwo do niczego ?
Chłopi są? mówicie, są i chłopi, nie przeczę, ale swobodni, a swoboda to wielka mistrzyni, daje im takiego ducha, jakiego niejednemu szlachcicowi przyszłoby im zazdrościć. A no nie samo tam chłopstwo na tych ostrowach i po tym stepie się zbiera; siła jest naszych braci, którzy doma sobie przykrzyli, albo od pomsty i sromoty głowę ratując pouciekali.
To pewna, że ono kozactwo odważne, sprawne i na lądzie i na wodzie wojownicy dzielni, i tylko wodza im brak, aby z nich siłę stworzył, która nie samemu Turkowi i Tatarzynowi straszną będzie...
Przytem ich ostrowy i kamysze są taką twierdzą, że tam ich ścigać i dobywać nie może nikt... bezpieczni są.
Co za dziw, że się takiemu wojsku hetmanić zachciewa...
Ono to jest ciasto, z którego dobra gospodyni kołacz upiec potrafi.

— A ty tą gospodynią być myślisz? — podchwycił z litościwem niedowierzaniem kasztelan. —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jechać.