Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W łagodniejsze zaś lato, i jesień owocną
Rad chodzi po winnicach sypiać porą nocną,
Kędy sobie ze suchych liści łoże mości;
A nim zaśnie, wciąż duma o losów srogości,
Sprzysiężonych na ciebie... i w serce się wpija
Nowy ból — a lat ciężar do reszty zabija.
Tak i mnie schnącą z żalu śmierć w końcu zabrała.
Synu! mnie nie zabiła Artemidy strzała
Co tak niespodziewanie i lekko przeszywa;
Mnie nie zjadła choroba, co duszę wyrywa
Z ciała bolem żartego... Tylko, drogie dziecię,
Ciągła tęskność za tobą wyssała mi życie.

Tak rzekła — we mnie wrzała chęć niepowściągniona
Marę matki nieboszczki pochwycić w ramiona.
Trzykroć chciałem ją objąć, myśląc że przygarnę,
Trzykroć umkła mi z ręku i znikła jak marne
Senne widmo, a serce i rwie się i goni
Tem gwałtowniej. Więc rzekłem temi słowy do niej:

O matko! nie brońże mi rozkoszy uścisku!
Czemuż się nie uściskać w tym cieniów siedlisku!
Niechby serca strapione, w łzach zmięszanych razem
Ulgę sobie znalazły... A może obrazem
Złudnym tak Persefona przedemną majaczy
Bym poznał całą bezdeń mej nędzy tułaczej?

Rzekłem — a matka słowy zakwili tkliwemi:
Synu! najnieszczęśliwszy z ludzi na tej ziemi,