Strona:PL Herbert George Wells - Podróż w czasie.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowiedziawszy się na jakie niebezpieczeństwo byłem wystawiony co noc. Czułem, że nie będę mógł zasnąć, dopóki łoża swego nie zabezpieczę przed Morlokami. Drżałem z odrazy na samą myśl, że już nieraz, gdym spał, wpatrywać się we mnie musieli.
Po południu wędrowałem po dolinie Tamizy, lecz nic takiego nie dostrzegłem, coby mi się wydało zabezpieczającem od napaści. Wszystkie budynki i drzewa były łatwo dostępne dla Morloków, tak wprawnie wspinających się w górę, o ile sądzić mogłem z urządzenia ich szybów. Wówczas przyszły mi na myśl wysokie szczyty pałacu z zielonej porcelany i blask wypolerowanych jego ścian; a wieczorem, wziąwszy Uinę na ręce jak dziecko, udałem się ku wzgórzom w kierunku południowo - zachodnim. Podług mego obliczenia odległość wynosiła siedm lub ośm mil, lecz rzeczywiście było około ośmnastu. Po raz pierwszy widziałem był tę miejscowość w czasie dżdżystego popołudnia, gdy odległości zwodniczo się zmniejszają. Na dobitkę zgubiłem wyżkę u jednego buta i gwóźdź wbił mi się w podeszew (wyruszyłem był bowiem w podróż w wygodnych starych butach, które nosiłem po domu) — tak, iż kulałem. Było już po zachodzie słońca, gdym ujrzał pałac jako sylwetkę na blado - żółtem niebie.
Uina była bardzo zadowoloną, gdym ją zaczął nieść, lecz po pewnym czasie zażądała,