Wtem na wschodzie, od strony Dniestru, wstał grzmot i począł toczyć się ze straszliwym łoskotem po niebie; aż hen, ku Prutowi; tam umilkł na chwilę, lecz zerwał się znowu, runął na Budziackie stepy i wreszcie jął przewalać się naokół całego widnokręgu.
Pierwsze wielkie krople dżdżu upadły na spieczoną murawę.
W tej chwili przed dragonami zjawił się Nowowiejski.
— Na koń! — krzyknął grzmiącym głosem.
I po upływie takiego czasu, jakiego potrzeba na odmówienie krótkiego pacierza, ruszył na czele stu pięćdziesięciu jeźdźców. Wyjechawszy z gaju, połączył się przy stadzie z drugą połową swych ludzi, pilnującą od pola, by żaden z koniuchów nie wymknął się ukradkiem do obozu. Dragoni obegnali w mgnieniu oka stado i wydawszy dziki, właściwy tatarskim koniuchom okrzyk, ruszyli naprzód, pędząc przed sobą zhukany tabun.
Wachmistrz trzymał na arkanie Eliaszewicza i krzyczał mu do ucha, chcąc przekrzyczeć łoskot grzmotów:
— Prowadź, psiakrew, a prosto, bo nożem w gardło!
Tymczasem chmury stoczyły się tak nisko, że prawie dotykały ziemi. Nagle buchnęło, jakby żarem z pieca i zerwał się wściekły huragan; wkrótce rażąca światłość rozdarła ciemności: runął grom, za nim drugi, trzeci, w powietrzu rozszedł się zapach siarki i znów uczyniła się ciemność. Przerażenie ogarnęło tabun. Konie, gnane z tyłu przez dzikie okrzyki dragonów, pędziły z otwartemi nozdrzami i rozwianą grzywą, nie tykając ziemi w pędzie, grzmot nie ustawał ani na chwilę, wiatr wył, a oni gnali bez pamięci w tym wichrze, w tej pomroce, wśród łoskotu, od którego ziemia zdawała się pękać, gnani sami przez burzę i przez zemstę, podobni na tym pustym stepie do strasznego korowodu upiorów lub złych duchów.
Przestrzeń uciekała przed nimi. Nie potrzebowali i przewodnika, bo stado biegło wprost do obozowiska Lipków, które było bliżej i bliżej. Lecz nim dobiegli, burza rozpętała się tak, jakby niebo i ziemia oszalały. Cały widnokrąg zapłonął żywym ogniem, przy którego blasku dojrzeli już zdala stojące na stepie namioty; świat trząsł się od huku gromów; zdawało się, że kłęby chmur zarwą się lada chwila i zwalą się na ziemię. Jakoż otworzyły się ich upusty i potoki dżdżu zaczęły zalewać step. Fala przesłoniła świat, tak, iż na kilka kroków nie było nic widać, a z rozpalonej od żaru słonecznego ziemi wstał wnet gęsty opar.
Chwila jeszcze i stado, a z niem dragoni, będą już w obozowisku.
Lecz tabun, przed samemi namiotami rozbiegł się w dzikim popłochu na obie strony; wówczas trzysta piersi wydało straszliwy krzyk, trzysta szabel zamigotało od ognia błyskawic i dragoni wpadli w namioty.
Lipkowie, przed wybuchem ulewy, widzieli w świetle błyskawic nadbiegające stado, lecz żaden z nich nie domyślił się, jak straszni pędzą je koniuchowie. Chwyciło ich tylko zdziwienie
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/325
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.