rza, choć ją dla rozkoszy trzymał, przecie ją codzień puhą bijał i nogami kopał…
Wargi Nowowiejskiego poczęły się trząść. Eliaszewicz zaledwie dosłyszał pytanie:
— Gdzie one teraz?
— Sprzedane do Stambułu.
— Komu?
— Murza sam pewnie nie wie. Wyszło rozkazanie od padyszacha, by w obozie nie było niewiast. Sprzedawali wszyscy na bazarze, to i murza sprzedał.
Badanie się skończyło i przy ognisku zapanowała cisza. Tylko od niejakiego czasu wstał gorący południowy wiatr i trząsł gałęziami dereniu, które szumiały coraz mocniej. Powietrze uczyniło się duszne; na krańcu widnokręgu ukazało się kilka chmur, ciemnych w środku, a połyskujących miedziano na brzegach.
Nowowiejski odszedł od ogniska i szedł, jak błędny, nie zdając sobie sprawy dokąd zdąża. Nakoniec rzucił się twarzą na ziemię i począł ją drzeć paznogciami, później kąsać własne ręce i chrapać, jak gdyby konał. Kurcz wstrząsał jego olbrzymiem ciałem i leżał tak przez całe godziny. Dragoni patrzyli na niego zdala, ale nawet Luśnia nie śmiał się zbliżyć.
Natomiast wymiarkowawszy, że komendant nie będzie się gniewał za nieoszczędzanie Lipków, straszliwy wachmistrz, wprost z wrodzonego okrucieństwa, ponatykał im murawy do ust, żeby wrzaskom zapobiedz i pozarzynał, jak woły. Oszczędził tylko jednego Eliaszewicza, przypuszczając, że ów będzie, jako przewodnik, potrzebny. Skończywszy robotę, poodciągał drgające jeszcze trupy od ogniska i ułożył je szeregiem, sam zaś poszedł spoglądać na komendanta.
— Choćby oszalał — mruknął sobie — i tak tamtego musim dostać!
Południe przeszło, popołudniowe godziny również — i dzień począł się chylić ku zachodowi. Lecz owe małe z początku chmury zajęły już prawie całe niebiosa i stawały się coraz gęstsze i ciemniejsze, nie tracąc owego miedzianego blasku przy brzegach. Olbrzymie ich kłęby obracały się ociężale, nakształt kamieni młyńskich, naokół własnych osi, następnie zachodziły na siebie, parły jedne na drugie i spychając się wzajem z wysokości, staczały się zbitym tłumem niżej i niżej ku ziemi. Wiatr uderzał czasem, jak drapieżny ptak skrzydłem, nachylał derenie i świdwy do ziemi, porywał tuman liści i roznosił go z wściekłością; chwilami ustawał, jakby w ziemię zapadł. A w tych chwilach ciszy słychać było w kłębiących się chmurach, jakieś złowrogie charczenie, syk, szum: rzekłbyś zbierają się w nich zastępy gromów, szykują się do bitwy — i warcząc głucho, podniecają w sobie zaciekłość i gniew, nim wybuchną i uderzą zapamiętale na struchlałą ziemię.
— Burza! burza idzie! — szeptali do siebie dragoni.
Burza szła. Czyniło się coraz ciemniej.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/324
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.