Jeden był człowiek nie stary, ale nie pierwszej już młodości, z twarzą poznaczoną ospą i kosemi oczyma, szpetny, straszny, o okrutnym, zwierzęcym wyrazie oblicza; drugi, młody wyrostek, był obłąkany. Można to było poznać na pierwszy rzut oka, po jego głupowatym uśmiechu i nieprzytomnym wzroku.
Obaj, na widok jeźdźca i broni porzucili pęki chróstu na ziemię i widocznie zlękli się bardzo. Ale spotkanie było tak niespodziane i stali tak blisko, że nie mogli uciekać.
— Sława Bohu! — ozwała się Basia.
— Na wiki wików.
— A jako się zwie ów chutor?
— A poco on się ma nazywać. Ot, chata!
— Daleko zaś do Mohylowa?
— My ne znajem…
Tu stary począł się pilnie przypatrywać twarzy Basi. Ponieważ miała na sobie męski ubiór, wziął ją za wyrostka i zaraz na twarzy jego, na miejscu dawnego strachu, pojawiła się zuchwałość i okrucieństwo.
— A szczo wy takij mołodenkij, pane łycar?
— A tobi szczo?
— I sami jedziecie? — mówił chłop, postępując krok naprzód.
— Wojsko za mną idzie.
Ów zatrzymał się, popatrzył na ogromną polanę i odparł:
— Nieprawda. Nikogo niema.
To rzekłszy, postąpił jeszcze parę kroków; kose oczy zaświeciły mu ponuro, a jednocześnie, złożywszy usta, począł naśladować głos przepiórki, widocznie chcąc kogoś w ten sposób przywołać.
Wszystko to wydało się Basi nader wrogiem, więc bez wahania wymierzyła mu krucicę w piersi.
— Milcz, bo zginiesz!
Chłop zamilkł, a co więcej rzucił się natychmiast plackiem na ziemię. To samo uczynił obłąkany wyrostek, ale ów począł przytem wyć ze strachu, jak wilk. Być może, że w swoim czasie umysł jego obłąkał się z jakiegoś strachu, bo teraz wycie jego brzmiało okropnem przerażeniem.
Basia wypuściła konie i pomknęła jak strzała. Szczęściem, las był nie podszyty, a drzewa stały rzadko. Wkrótce też zaświeciła nowa polana, wąska, ale bardzo długa. Konie, podjadłszy przy stogu, nabrały nowych sił i gnały wichrem.
— Dopędzą do domu, siądą na konie i będą mnie ścigali — myślała Basia.
Pocieszało ją tylko to, że konie dobrze idą i że od miejsca, w którem spotkała owych ludzi, do chutoru było dość daleko.
— Nim dojdą do chaty, nim konie wyprowadzą, ja, tak jadąc, będę od nich w mili, albo we dwóch.
Istotnie tak było. Ale gdy upłynęło kilka godzin i Basia, przekonawszy się, że nie jest ściganą, zwolniła biegu, wielki przestrach, wielkie pognębienie opanowało jej serce, a do oczu cisnęły się przemocą łzy
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/274
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.