Przejdź do zawartości

Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lipkowie i na skałach i na kamieniach śladów dopatrzą, a będą ścigać zawzięcie, chyba, że im konie popadają.
To ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejsze. Dość Basi było spojrzeć na swoje konie. I dzianet i bachmat miały boki wpadłe, głowy pospuszczane, wzrok zgasły. Idąc, razwraz schylały łby ku ziemi, by pochwycić nieco mchu lub skubały mimochodem rude liście, więdnące tu i owdzie na niskich krzach dębowych. Musiała też trawić je i gorączka, bo u wszystkich przepraw piły chciwie.
Mimo tego, Basia wydostawszy się na nieporośnięte pole między dwoma borami, puściła znowu w skok utrudzone rumaki i pędziła tak aż do drugiego boru.
Po przejechaniu onego, trafiła na drugą polanę jeszcze obszerniejszą i wzgórzystą. Za wzgórzami, w odległości mniej więcej ćwierci mili, widać było dym, podnoszący się strzeliście jak sosna ku niebu. Było to pierwsze zamieszkane miejsce, na jakie trafiła Basia, bo zresztą kraj ten, z wyjątkiem samego pobrzeża, był, a raczej zmieniony został na pustynię, nietylko wskutek napadów tatarskich, ale wskutek ciągłych wojen polsko-kozackich. Po ostatniej wyprawie pana Czarnieckiego, której ofiarą padła Busza, miasteczka zeszły na liche osady, wsie pozarastały młodym lasem. A przecie po panu Czarnieckim tyle jeszcze było wypraw, tyle bitew, tyle rzezi, aż do ostatnich czasów, w których wielki Sobieski wydarł te kraje nieprzyjacielowi. Życie poczynało się już pienić, ten jednak szlak, którym jechała Basia, szczególnie był pusty; kryli się w nim tylko zbóje, lecz i tych wygniotły już prawie zupełnie komendy stojące w Raszkowie, Jampolu, Mohylowie i Chreptiowie.
Pierwszą myślą Basi, na widok owego dymu, było jechać ku niemu, odnaleźć chutor, czy też szałas, czy wreszcie proste ognisko, ogrzać się przy niem i pożywić. Lecz wkrótce przyszło jej do głowy, że w tych stronach lepiej spotkać się ze stadem wilków, niż z ludźmi; ludzie ci byli dziksi i okrutniejsi od zwierząt. Owszem należało pognać konie i wymijać czemprędzej to leśne ludzkie schronisko, bo tylko śmierć mogła w niem czekać.
Na samym skraju przeciwległego boru spostrzegła Basia mały stóg siana, więc nie zważając już na nic, zatrzymała się przy nim, by konie pokarmić. Te jadły chciwie, zanurzając głowy razem z uszami w stóg i wyciągając spore wiechetki siana. Na nieszczęście, przeszkadzały im wielce munsztuki; ale Basia nie chciała ich rozkiełznać, tak sobie słusznie rozumując:
— Tam gdzie było dym widać, musi być jakiś chutor, że zaś stóg stoi, więc w chutorze mają konie, na których mogliby mnie ścigać, zaczem trzeba być gotową.
Spędziła jednak przy stogu z godzinę czasu, tak, że konie podjadły nieźle, a i ona sama posiliła się siemieniem. Ruszywszy dalej i przejechawszy kilka stajań, spostrzegła nagle przed sobą dwóch ludzi, niosących pęki chróstu na plecach.