Raszkowem. Dopiero widok Kryczyńskiego i Adurowicza przekonał ich, że właśnie znajdują się w ręku Lipków.
Czas jakiś patrzyli w milczeniu jedni na drugich, wreszcie stary pan Nowowiejski ozwał się niepewnym, ale silnym głosem:
— W jakich-że jesteśmy rękach?
Azya począł odkręcać z głowy nawiązki i wkrótce ukazała się z pod nich twarz jego, niegdyś piękna, choć dzika, oszpecona raz na zawsze, ze złamanym nosem i czarno-siną plamą zamiast jednego oka; twarz straszna, skupiona zimną zemstą i uśmiechem, do konwulsyjnego wykrzywienia podobnym. Przez chwilę jeszcze milczał, poczem utkwił swe jarzące oko w starym szlachcicu i odrzekł:
— W mojem: w Tuhay-beyowego syna!
Ale stary Nowowiejski poznał go, nim się wymienił, poznała i Ewka, choć serce ścisnęło się jej przerażeniem i wstrętem na widok tej potwornej głowy.
Dziewka zakryła oczy niezwiązanemi rękoma, a szlachcic otworzył usta, począł mrugać ze zdumienia oczyma i powtarzać:
— Azya! Azya!
— Któregoś waćpan hodował, któremuś był ojcem i któremu pod twą rodzicielską ręką grzbiet krwią opłynął…
Szlachcicowi krew nabiegła do głowy.
— Zdrajco! — rzekł — przed sądem odpowiesz, za swe uczynki!… Żmijo!… Mam jeszcze syna!
— I masz córkę — odpowiedział Azya — za którąś mnie puhą na śmierć kazał ćwiczyć, a tę córkę ja teraz ostatniemu ordyńcowi daruję, aby zaś miał w niej sługę i rozkosz!
— Wodzu! daruj ją mnie! — ozwał się nagle Adurowicz.
— Azya! Azya! jam ciebie zawsze… — krzyknęła Ewka, rzucając się do jego nóg.
Lecz on ją kopnął nogą, a Adurowicz chwycił ją za ramiona i począł ciągnąć ku sobie po podłodze. Pan Nowowiejski stał się z czerwonego siny. Łyka skrzypiały na jego rękach, tak je naprężał, a z ust wydobywały się niezrozumiałe słowa. Azya podniósł się ze skór i szedł ku niemu, z początku wolno, potem coraz prędzej, jak dzikie zwierzę, pragnące rzucić się na zdobycz. Nakoniec, przyszedłszy blisko, schwytał go zakrzywionemi palcami swej chudej dłoni za wąsy, drugą zaś począł bić bez miłosierdzia po twarzy i głowie.
Chrapliwy ryk wyrywał się z jego gardzieli, nakoniec, gdy szlachcic padł na ziemię, Tuhay-beyowicz klęknął mu na piersi i nagle jasny błysk noża rozświecił mrok izby.
— Miłosierdzia! ratunku! — wyła Ewka.
Lecz Adurowicz uderzył ją w głowę, a potem swą szeroką dłoń położył na jej usta; Azya tymczasem zarzynał pana Nowowiejskiego.
Widok był tak straszny, że nawet dziesiętnikom lipkowskim uczyniło się zimno w piersiach, Azya bowiem z wyrachowanem okrucieństwem, zwolna, wodził nożem po gardle nieszczęsnego szlachcica, a ów rzęził i chrapał okropnie. Z otwartych żył krew blu-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/266
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.