Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swoją ciągle przed oczy moje wystawując. Musisz jej za takowy afekt zapłacić!
— Zapłacę, zapłacę! — odrzekł dziwnym głosem Tuhay-beyowicz i porwawszy ręce Ewki, począł je całować tak gwałtownie, że możnaby myśleć, iż je chciał raczej pokąsać.
— Michale! — zawołał nagle Zagłoba, ukazując na Basię. — Co my tu będziem robić bez tego kociaka?
— A no, ciężko będzie! — odrzekł mały rycerz — dalibóg ciężko!
Poczem dodał ciszej:
— Ale może dobry uczynek Pan Bóg później pobłogosławi… rozumiesz waść?…
Tymczasem „kociak“ wsunął między nich swą ciekawą, jasną główkę.
— Co powiadacie?…
— I… nic! — odrzekł Zagłoba — mówimy, że na wiosnę bociany pewnie przylecą…
Baśka poczęła się ocierać twarzyczką o twarz męża, jak kot prawdziwy.
— Michałku! ja tam nie będę długo siedziała — rzekła z cicha.
I po tej rozmowie zaczęły się znów narady, kilka dni trwające, ale już nad podróżą. Pan Michał sam wszystkiego doglądał, sanie kazał ładzić przy sobie i wymościć je skórami uszczwanych jesienią liszek. Pan Zagłoba tuzłuczki własne znosił, by było czem w drodze nogi przykryć. Miały pójść wozy z pościelą i żywnością; miał pójść i dzianecik Basi, aby w miejscach zatoczystych i niebezpiecznych mogła się na niego z sani przesiąść, bo szczególnie bał się pan Michał zjazdu do Mohylowa do którego się istotnie na złamanie karku zjeżdżało. Jakkolwiek nie było najmniejszego prawdopodobieństwa jakiegoś napadu, przykazał mały rycerz Azyi wszelkie ostrożności zachować, kilkunastu ludzi na parę staj naprzód zawsze wysyłać i na noclegi nie stawać nigdzie po drodze, jeno tam, gdzie są komendy; wyjeżdżać skoro świt, stawać przed nocą, a w drodze nie marudzić. Tak dalece o wszystkiem myślał mały rycerz, że własną ręką nabił kruciczki do olster przy Basinej kulbace.
Nadeszła nakoniec chwila wyjazdu. Jeszcze ciemno było, gdy dwieście koni Lipków stanęło w pogotowiu na majdanie. W głównej izbie komendanckiego domu panował już także ruch. Na kominach buzowały się jasnym płomieniem smolne szczapy. Wszyscy oficerowie: więc mały rycerz i pan Zagłoba i pan Muszalski i pan Nienaszyniec i pan Hromyka i pan Motowidło, a z nimi towarzysze z pod górnych chorągwi, zebrali się na pożegnanie. Baśka i Ewka, ciepłe jeszcze i zarumienione od snu, piły winną polewkę na drogę. Wołodyjowski siedział obok żony, obejmując ją wpół; Zagłoba sam nalewał polewkę, powtarzając za każdem dolaniem: „Jeszcze, bo mrozik!“ I Basia i Ewka ubrane były po męsku, bo tak zwykle podróżowały na kresach niewiasty; Basia była przy szabelce; szubkę na sobie miała żbiczą, łasicami bramowaną; gronostajowy z uszami kołpaczek; hajdawerki bardzo obszerne, kształt spódnicy czyniące, i buty do kolan, miękkie, podszyte wyporkami. Na to wszystko miały pójść jesz-