cze ciepłe delijki i szuby z kapturami, do osłonienia twarzy. Tymczasem jednak twarz ta była jeszcze odsłoniona i dziwili się, jako zwykle, jej urodzie żołnierze: inni zaś spoglądali łakomie na Ewkę, która miała usta wilgotne, jakby do pocałunku złożone; inni wreszcie nie wiedzieli, na którą patrzeć i tych aż ciągoty brały po końcach izby, tak im obie były ponętne, a szeptali zaś jeden drugiemu w ucho:
— Ciężko człeku żyć na takiem odludziu. Szczęsny komendant! Szczęsny Azya… Uch!…
Ogień na kominach trzaskał wesoło, a po zapłociach poczęło się pianie kurów. Zwolna wstawał dzień, dość mroźny i pogodny. Pokryte grubym śniegiem dachy szop i kwater żołnierskich stały się jasno-różowe.
Z majdanu dochodziło parskanie koni i skrzyp chodzących pieszo żołnierzy z chorągwi towarzyskich, a również dragońskich, którzy zebrali się z szop i karczem, by pożegnać Basię i Lipków
Nakoniec Wołodyjowski rzekł:
— Czas!
Usłyszawszy to, Baśka porwała się z miejsca i padła w ramiona mężowskie. On przycisnął usta swoje do jej ust, potem tuląc ją ze wszystkich sił do piersi, całował jej oczy i czoło i znowu usta. Długa była ta chwila, bo kochali się oboje niezmiernie.
Po małym rycerzu przyszła kolej na pana Zagłobę, następnie inni oficerowie przystępowali do całowania Basinej ręki, a ona powtarzała co chwila swoim dźwięcznym, jak srebro, dziecinnym głosikiem:
— Ostawajcie waćpanowie w zdrowiu! Ostawajcie w zdrowiu!
I obie z Ewką poszły przywdziać delijki, z otworami na ręce zamiast rękawów, na to kapturzaste szuby, aż całkiem znikły w tych ubiorach. Otworzono im szeroko drzwi, przez które wpadła para mroźna — i całe zgromadzenie znalazło się na majdanie.
Na świecie czyniło się coraz widniej od śniegu i zorzy. Sadź osiadła na szerści lipkowskich bachmatów i na kożuchach żołnierzy, tak iż zdało się, że cała chorągiew biało jest przybrana i na białych koniach siedzi.
Baśka z Ewką wsiadły do wymoszczonych skórami sani. Dragoni i pocztowi z towarzyskich chorągwi zakrzyknęli na szczęsną drogę odjeżdżającym.
Na ów odgłos liczne stada wron i kruków, które sroga zima przygnała w pobliże zabudowań ludzkich, zerwały się z dachów i z wielkiem krakaniem poczęły krążyć w różanem powietrzu.
Mały rycerz pochylił się nad saniami i pogrążył twarz w kapturek, okrywający głowę żony.
Długa była ta chwila — wreszcie oderwał się od Basi i czyniąc znak krzyża ręką, zawołał:
— W imię Boże!
Wówczas Azya podniósł się w strzemionach. Dzika twarz jego promieniała od radości i zorzy. Machnął buzdyganem, aż bur-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/244
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.