ma być mężny żołnierz, ale i stateczny, co mi nawet dziw, bo zawsze był wicher. Ochotę do wojny od małego szelma miał, a najlepszy dowód, że pacholęciem uciekł z domu. Przyznaję, że gdybym go był wówczas złapał, byłbym mu był pro memoria nie żałował, ale teraz trzeba będzie zaniechać, bo mi się znowu na jakie dziesięć lat pochowa, a staremu tęskno.
— Że to jednak przez tyle lat do domu nie zajrzał?
— Bom mu wzbronił. Atoli dość mi tego i teraz pierwszy przyjeżdżam, gdyż on, na służbie będąc, nie może. Chciałem Imć państwa łaskawców moich o gościnność dla dziewki prosić, a sam do Raszkowa jechać, skoro jednak powiadacie, że wszędy bezpieczno, to wezmę i ją z sobą. Ciekawa świata sroka, niech mu się napatrzy.
— I ludzie niech się jej napatrzą! — wtrącił Zagłoba.
— Nie mieliby na co! — odrzekła panna, której śmiałe czarne oczy i złożone jakby do całusa usta mówiły zresztą co innego.
— Muc to zwyczajny, nic więcej, jak muc! — rzekł pan Nowowiejski. — Ba, ale jak gładkiego oficera zobaczy, to aż ją podrzuca. Z tej przyczyny wolałem ją z sobą zabrać, niż zostawić, zwłaszcza, że samej dziewce w domu niebezpieczno. Ale jeśli mi przyjdzie bez niej do Raszkowa jechać, niechże ją jejmość pani na sznurku każe przywiązać, inaczej bryknąć gotowa.
— Ja sama nie byłam lepsza — odrzekła Basia.
— Dawali jej kądziel prząść — ozwał się Zagłoba — a ona z nią tańcowała, jak nie miała z kim lepszym! Ale waćpan wesoły człowiek, panie Nowowiejski. Baśka! chciałbym się z panem Nowowiejskim stuknąć, bo i ja też lubię czasem krotochwile…
Tymczasem nim podano wieczerzę, otworzyły się drzwi i wszedł Mellechowicz. Pan Nowowiejski nie spostrzegł go odrazu, bo zagadał się z panem Zagłobą, natomiast spostrzegła go Ewka i płomienie uderzyły jej na twarz, a potem zbladła nagle.
— Panie komendancie! — rzekł do Wołodyjowskiego Mellechowicz. — Wedle rozkazu, tamci wyłapani.
— Dobrze! Gdzie są?
— Podług rozkazu: kazałem ich powiesić.
— Dobrze! A twoi ludzie wrócili?
— Część ostała dla pogrzebania ciał, reszta jest ze mną.
W tej chwili pan Nowowiejski podniósł głowę i nadzwyczajne zdumienie odbiło się na jego obliczu.
— Dla Boga! co ja widzę! — rzekł.
Poczem wstał, poszedł wprost przed Mellechowicza i zakrzyknął:
— Azya! A ty tu co robisz, hultaju?!
I podniósł rękę, chcąc chwycić za kołnierz Lipka, lecz ów wzburzył się w jednej chwili, jak gdyby kto garścią prochu w płomień cisnął, pobladł jak trup i chwyciwszy żelazną dłonią rękę Nowowiejskiego, rzekł:
— Nie znam waści! Coś za jeden?!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/193
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.