Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wypili, poczem Ketling pożegnał się i odszedł. Wino tymczasem podniosło fantazyę w panu Zagłobie; począł bardzo tęgo rozmyślać o Basi, o Krzysi, o Wołodyjowskim i o Ketlingu; począł łączyć ich w pary, błogosławić, wreszcie zatęsknił do dziewczyn i rzekł sobie:
— A no, pójdę zobaczyć te kozy…
Panny siedziały w izbie po drugiej stronie sieni i szyły. Pan Zagłoba, powitawszy je, jął chodzić po izbie, wlokąc za sobą nieco nogi, bo już mu, zwłaszcza po winie, nie służyły jak dawniej. Chodząc, spoglądał na dziewczyny, które siedziały bliziutko jedna drugiej, tak, że jasna główka Basi prawie wspierała się o ciemną Krzysiną. Basia wodziła za nim oczyma, a Krzysia wyszywała tak pilnie, że ledwie można było uchwycić okiem migotanie jej igły.
— Hum! — ozwał się Zagłoba.
— Hum! — powtórzyła Basia.
— Nie przedrzeźniaj mnie, bom gniewny.
— Pewnie szyję utnie! — zawołała, udając przestrach, Basia.
— Kołat! kołat! kołatko! Język ci uciąć, ot co!
To rzekłszy, pan Zagłoba zbliżył się tuż do panienek i wziąwszy się nagle w boki, spytał bez żadnego wstępy:
— Chcesz Ketlinga za męża?
— I… takich pięciu! — ozwała się zaraz Basia.
— Cicho bądź, mucho, nie do ciebie mówię! Krzysiu, do ciebie mowa. Chcesz Ketlinga za męża?
Krzysia przybladła nieco, chociaż z początku sądziła, że pan Zagłoba Basię, nie ją zapytuje; zaczem podniosła na starego szlachcica swoje śliczne, ciemno-niebieskie oczy.
— Nie! — odrzekła spokojnie.
— A no, proszę! Nie! Przynajmniej krótko! proszę! I czemuż to waćpanna jego z łaski swojej nie chcesz?
— Bo ja nikogo nie chcę.
— Krzychna! powiedz to komu innemu! — wtrąciła Basia.
— Cóż to stan małżeński w taką abominacyę podało? — pytał dalej pan Zagłoba.
— To nie abominacya, jeno mam do zakonu wolę — odrzeła Krzysia.
Była w jej głosie taka powaga i taki smutek, że i Basia i pan Zagłoba na chwilę nawet nie przypuścili, że to żarty. Zdumienie tylko ogarnęło oboje tak wielkie, że poczęli spoglądać to na siebie, to na Krzysię, jak błędni.
— Hę! — rzekł pierwszy Zagłoba.
— Mam wolę do zakonu! — powtórzyła ze słodyczą Krzysia.
Basia spojrzała na nią raz i drugi, nagle zarzuciwszy jej ręce na szyję, przytuliła swoje różane usta do jej policzka i poczęła mówić prędko:
— Krzysiu, bo beknę! Powiedz zaraz, że jeno na wiatr tak mówisz, bo beknę, jak Bóg na niebie, beknę!