— Świadkiem te białogłowy — odpowiedział Zagłoba, — a choć niestosowna to dla nich materya, niechaj mówią, skoro Opatrzność w niezbadanych swych wyrokach dar mowy na równi z nami im przyznała!
Ksiądz podkanclerzy mimowoli spojrzał na panią Makowiecką, a następnie na dwie przytulone do siebie panienki.
Nastała chwila ciszy.
Nagle rozległ się srebrzysty głos Basi:
— Ja nie słyszałam!
Zaczem Basia zmieszała się okrutnie i zaczerwieniła się po same uszy, zwłaszcza, że pan Zagłoba zaraz rzekł:
— Wybacz wasza dostojność! Młode to, więc płoche! Ale quod attinet kandydatów, nieraz mówiłem, że na tych cudzoziemców będzie płakała wolność polska.
— Boję się i ja tego — odparł ksiądz Olszowski — ale choćbyśmy chcieli jakowegoś Piasta, krew z krwi, kość z kości naszych, obrać, powiedz waszmość, w którą stronę serca nasze zwrócić się mają? Sama waszmościna myśl o Piaście jest wielka i jako płomień szerzy się po kraju, bo słyszę, że wszędy na sejmikach, gdzie jeno korupcyi nie pobrano, jeden głos słychać: Piast! Piast!…
— Słusznie! słusznie! — przerwał Zagłoba.
— Wszelako — ciągnął dalej podkanclerzy — łatwiej jest obwoływać Piasta, niż tak pożądanego znaleźć, więc nie dziwuj się waszmość, że się spytam: kogo miałeś na myśli?
— Kogo miałem na myśli? — powtórzył nieco zakłopotany Zagłoba.
I wysunąwszy wargę zmarszczył brwi. Ciężko mu było zdobyć się na prędką odpowiedź, bo dotychczas nietylko nikogo nie miał na myśli, ale wogóle nie miał wcale i tych myśli, które zręczny ksiądz podkanclerzy już mu był wmówił. Zresztą sam wiedział o tem i rozumiał, że podkanclerzy ciągnie go w jakowąś stronę, ale umyślnie ciągnąć się pozwolił, bo mu to pochlebiało wielce.
— Twierdziłem tylko in principio, że nam potrzeba Piasta — odrzekł wreszcie — ale co prawda, tom nikogo dotąd nie wymienił.
— Słyszałem o ambitnych zamiarach księcia Bogusława Radziwiłła! — mruknął, jakoby sam do siebie, ksiądz Olszowski.
— Póki tchu w nozdrzach moich, póki ostatnia kropla krwi w piersi — zawołał z siłą głębokiego przekonania Zagłoba — nic z tego! Żyćbym w tak pohańbionym narodzie nie chciał, któryby zdrajcę i Judasza swego królem w nagrodę kreował!
— Głos to nietylko rozumu, ale i obywatelskiej cnoty! — mruknął znów podkanclerzy.
— Ha! — pomyślał Zagłoba — chcesz ty mnie pociągnąć, pociągnę ja ciebie.
Na to znów Olszowski:
— Kędyż tedy zapłyniesz, skołatana nawo ojczyzny mojej! Jakież cię burze, jakież cię skały czekają? Zaprawdę, źle będzie, gdy cudzoziemiec sternikiem twoim zostanie, ale widać tak musi być, gdy niemasz między twymi synami godniejszego!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/105
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.