Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musisz jej waćpan wybaczyć — rzekł Zagłoba. — Płocha jest, bo młoda, ale to złote serce!
A ona, jakby na potwierdzenie słów pana Zagłoby, szepnęła zaraz po cichu:
— Przepraszam waćpana… bardzo…
Pan Nowowiejski zaś chwycił ją w tej samej chwili za ręce i począł je całować.
— Dla Boga! już też waćpanna do serca nie bierz! Toć ja przecie nie żaden barbarus. Mnieto należy przepraszać waćpannę za to, żem śmiał jej zabawę popsować. My sami żołnierze kochamy się w pustocie! Mea culpa! Jeszcze raz te rączęta pocałuję, a jeśli póty mam całować, póki waćpanna nie przebaczysz, to — na rany Boskie! — nie odpuszczaj choćby do wieczora!
— O, to grzeczny kawaler! Widzisz Basiu! — rzekła pani Makowiecka.
— Widzę! — odpowiedziała Basia.
— Już i dobrze! — zawołał pan Nowowiejski.
To powiedziawszy, wyprostował się i z wielką fantazyą do wąsów z przyzwyczajenia sięgnął, lecz się wnet spostrzegł i wybuchnął szczerym śmiechem; Basia za nim, inni za Basią. Wesołość ogarnęła wszystkich. Zagłoba kazał zaraz jedną i drugą butlę z Ketlingowej piwnicy przynieść i dobrze im się działo. Pan Nowowiejski, stukając ostrogą o ostrogę, czuprynę palcami nastroszał i coraz ogniściej na Basię spoglądał. Spodobała mu się bardzo. Stał się też wymowny niepomiernie, a że to przy hetmanie będąc, żył na wielkim świecie, więc miał co opowiadać.
Prawił tedy o sejmie convocationis, o jego zakończeniu i o tem, jak się piec pod ciekawymi arbitrami w izbie senatorskiej, ku wielkiej uciesze wszystkich, zawalił. Odjechał nakoniec aż po obiedzie, mając oczy i duszę Basi pełną.






ROZDZIAŁ  VIII.


Tego samego dnia oznajmił się mały rycerz u hetmana, który kazawszy go zaraz puścić, rzekł mu:
— Muszę Ruszczyca do Krymu wysłać, aby patrzył, na co się tam zanosi i aby u chana o dotrzymanie paktów kołatał. Chceszli na nowo wstąpić do służby i komendę po nim objąć? Ty, Wilczkowski, Silnicki i Piwo, będziecie mieć oko na Dorosza i na Tatarów, którym nigdy zupełnie ufać nie można.
Pan Wołodyjowski posmutniał. Przecie oto kwiat wieku przesłużył. Przez całe dziesiątki lat spokoju nie znalazł; żył w ogniu,